Kilka lat temu wpadłam w szał. Do tego szału doprowadziły mnie nastepujące etapy:
- Odkryłam program The Joy of Painting Boba Rossa. Na YouTube obejrzałam miliard odcinków (no dobra, tyle ich nie ma, ale obejrzałam naprawdę dużo), zafascynowana prowadzącym, jego poczuciem humoru i przede wszystkim obrazami, które powstawały w trakcie każdego odcinka ze zdawałoby się dziecięcą łatwością.
- Uprzejmy algorytm YouTube podsunął mi film z tematyki acrylic pouring (ewentualnie fluid paint art i tym podobne, nieszczęsne tłumaczenie na polski to wylewanie akrylowe czy wylewane obrazy, jedno i drugie brzmi tragicznie) i przepadłam. Znalazłam swoich ulubionych twórców, studiowałam techniki przez nich stosowane i wreszcie przyszedł moment… (czytaj dalej :).
- Zamówiłam podobrazia, farby, trochę niezbędnych akcesoriów. I się zaczęło!
- Pierwsze dzieła były średnio udane, uczyłam się metodą prób i błędów uzyskiwania odpowiedniej konsystencji farby, starałam się oglądane w internecie sposoby stosować w praktyce, aż wreszcie zaczęło to wychodzić na tyle dobrze, że mogłam się oddać procesowi tworzenia.
- Zaczął się okres szału właściwego.
Okres szału właściwego trwał kilka tygodni i na szczęście się skończył, bo w przeciwnym razie padłabym z wycieńczenia albo zapełniłabym szczelnie powierzchnię mojego mieszkania mniej lub bardziej udanymi malowidłami – ewentualnie obydwie te opcje jednocześnie.
Mój dzień w okresie szału właściwego wyglądał tak, że nie mogłam doczekać się wstania, a wręcz wyskoczenia z łóżka. Następowało to o jakiejś barbarzyńskiej godzinie. Pora letnia znacznie ułatwiała wczesne wstawanie, bo szybko robiło się jasno.
Bez śniadania, bez kawy, zakładając tylko robocze ciuchy, wędrowałam do kuchni, gdzie miałam rozstawioną stację do malowania (tak, mam dużą kuchnię, a mój ówczesny stół idealnie się nadawał do pełnienia funkcji areny moich artystycznych zmagań). Przez dwie-trzy godziny tworzyłam swoje malowidła, a następnie niechętnie zaczynałam szykować się do pracy. Z palcami poplamionymi farbą (bo jednak nie dawało się tego porządnie wyszorować), rzucając tęskne spojrzenia w kierunku kuchennego stołu, wychodziłam z mieszkania. W pracy akurat był w tamtym czasie Armageddon, ale ja wracając wieczorem od domu, znowu wskakiwałam w robocze ubranko i dzielnie stawałam przy moich malowidłach, aż przychodziła jakaś bardzo późna godzina i rozsądek kazał przestać. Kładłam się do łóżka podekscytowana, nie mogąc doczekać się poranka. Czasami z tego nadmiaru emocji miałam kłopoty z zaśnięciem.
Okres szału trudno mi było wtedy objąć rozumem. Zastanawiałam się, jakim cudem po długim, ciężkim, nierzadko bardzo stresującym dniu pracy, mam jeszcze siłę i moce przerobowe, aby miksować farby i wymyślać nowe kompozycje kolorystyczne.
Wtedy potraktowałam to jako niewytłumaczalny fenomen, ale kilka lat później przyszło oświecenie: prawdopodobnie tworząc moje malowidła, byłam w stanie flow!
Ten wątek już nieśmiało wyglądał w moich poprzednich wpisach. Ale co to właściwie jest?
Po polsku tłumaczy się jako przepływ, uskrzydlenie, albo mówi się po prostu: stan flow. To pojęcie, które stworzył węgiersko-amerykański psycholog Mihály Csíkszentmihályi (nie bójcie się tego nazwiska, odmęty internetu pouczyły mnie kiedyś, jak je wymawiać: można się posiłkować zlepkiem angielskich wyrazów chick-sent-me-high, czyli [cziksentmihaj]). Według książkowej definicji, jest to koncepcja z pogranicza psychologii motywacji i psychologii pozytywnej, opisująca stan głębokiego skupienia na danej czynności, której towarzyszą uczucia z obszaru pomiędzy euforią a satysfakcją. Wykonywanie czynności ma charakter autoteliczny, czyli jest celem samo w sobie. Po wejściu w stan flow czynniki zewnętrzne pozostają poza uwagą osoby działającej lub są na jej marginesie, nie zaburzając wykonywania czynności. Nie odczuwa się wtedy lęku przed porażką, za to dominuje poczucie panowania nad sytuacją, które wynika z dysponowania umiejętnościami adekwatnymi do wykonywanego, często o wysokim stopniu trudności, zadania. Może towarzyszyć temu zaburzenie poczucia czasu oraz wrażenie „stopienia się z wykonywaną czynnością”
Brzmi to wszystko mało klarownie? Dobrze, powiem w skrócie: stan flow jest wtedy, kiedy robiąc coś, z radości zapominasz o bożym świecie.
I dlatego podejrzewam, że moje malowanie sprzed kilku lat było jakąś formą stanu flow. Acrylic pouring, czyli sposób malowania, który mnie urzekł, jest w porównaniu z klasycznymi technikami malarskimi bardzo przystępny dla amatorów, dzięki czemu szybko udaje się stworzyć obraz mniej lub bardziej abstrakcyjny. Dlatego stosunkowo niedługo od zaczęcia tej przygody mogłam z dumą napawać się widokiem jakże satysfakcjonujących mnie kompozycji kolorystycznych (bo jest to coś, co kocham).
Jakie są plusy stanu flow dla osoby, która go doświadcza? Oto kilka z nich:
- poczucie szczęścia i spełnienia,
- możliwość samorozwoju,
- zaspokojenie wewnętrznych potrzeb umysłu,
- doskonalenie umiejętności,
- rozwijanie kreatywności, zainteresowań i pasji,
- głęboki relaks.
Czyli, jeśli się zdarzy, to bardzo dobrze, warto w ten stan wpaść 🙂
Teraz niektóre obrazy zdobią moje ściany, kuchnia uległa przemeblowaniu, no i pojawiły się koty, które na pewno z dziką chęcią wzięłyby udział w tworzeniu kolorowych abstrakcji, zwłaszcza poza podobraziami. Chwilowo do malarskich zmagań warunków mi brakuje, ale wszystkie farby i akcesoria grzecznie czekają na odpowiedni moment. Wiem, że on kiedyś nadejdzie 🙂
A czy Wam zdarzyło się doświadczyć stanu flow?
Pozdrawiam,
A.
PS Nie byłabym sobą, gdybym nie poczytała również o Bobie Rossie! To postać na osobny wpis 🙂 Jego biografia jest fascynująca i inspirująca. Mnóstwo informacji znajdziecie w internecie, ja tylko tutaj napiszę, że nie skończył szkoły średniej, pomagał ojcu w warsztacie stolarskim (gdzie stracił kawałek palca wskazującego), następnie przez dwadzieścia lat służył w armii (Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych), stacjonował na Alasce, a w czasie przerw w pracy doskonalił swoją technikę szybkiego malowania. Po odejściu ze służby w 1981 roku zamiast cieszyć się wojskową emeryturą, w wieku dokładnie trzydziestu dziewięciu lat, rozpoczął nowy rozdział w swoim życiu, w którym stworzył którego około 30.000 (tak, wszystkie zera się zgadzają: trzydzieści tysięcy obrazów) oraz 31 (słownie: trzydzieści jeden) sezonów autorskiego programu telewizyjnego „The Joy of Painting”. Całe odcinki dostępne są na YouTube, a poniżej wstawiam krótkie fragmenty, żebyście mogli doświadczyć magii osobowości Boba Rossa. A może też coś namalujecie?
PS 2 A tym razem na zdjęciu to moje własne dzieło, które powstało w trakcie okresu szału 🙂








Dodaj odpowiedź do Mo. Anuluj pisanie odpowiedzi